Avansert søk Avansert søk

IV.


Jednostajność dotychczasowego trybu życia Grottgera w Wiedniu, w którem na trzydzieści dni w miesiącu dwadzieścia kilka przechodziło o głodzie i chłodzie, a jedyna niemal pociecha stanowiło spoglądanie na piękne twarzyczki — jednostajność tę przerwało zapoznanie się naszego artysty z pewnym oficerem angielskiego sztabu, w którego towarzystwie nie cierpiał wprawdzie niedostatku, lecz natomiast przyjrzał się bliżej nieporządnemu i hulaszczemu żywotowi młodych lekkoduchów stolicy. Zetknięcie się z tym nowem żywiołem nie mogło nie oddziałać na wrażliwy umysł Artura; na pewien czas, jak zobaczymy, oderwało go od pracy i otrząsło z niego trochę tej dziewiczej barwy, co jak pyłek na kwiatach, opada za najmniejszem poruszeniem lekkomyślnej ręki. Zdaje się, że idąc za impulsem, odebranym wtedy, odmiennem nieco okiem zaczął patrzeć na kobiety, że uwielbienie jego dla pięknych reprezentantek płci słabej zaczęło powoli przybierać inny charakter, a początek tego nowego zwrotu spostrzegamy już w zachowaniu się jego wobec Róży, tak rożnem od dawniejszego z nia postępowania.

Wspomnianym oficerem był Saint - Claire, głośny w dwadzieścia dwa lata później przywódzca powstania w górach Rodope. Nasłuchawszy się dużo o młodym malarzu od p. Micewskiego, zapragnął go poznać. aby korzystać z jego talentu i doskonalić się w sztuce, która uprawiał w wolnych chwilach jako dyletant. Artur od razu odgadł i nader trafnie określił charakter nowego znajomego, jak to widać ze słów jego, zanotowanych pod dniem 8 marca: „Jest to młody, nadzwyczaj zdolny, tylko tern życiem modnem trochę zepsuty oficer. Doskonale po polsku mówi, ma wielki talent do muzyki i malarstwa, ale niczego nie zna gruntownie. Ułożyć umie i naszkicować, ale nic wykonać. Podobał mi się od pierwszej chwili, był otwarty i mówił ze mną, jak gdybyśmy się znali od dawna. Porobiłem mu za piętnaście złotych mnóstwo sprawunków, nakupiłem farb, pędzli i papieru, i będę mu dawał lekcye.“

Dumny z takiego ucznia, cieszył się Artur, widząc, jak gorący podziw wzbudzają w nim jego akwarelle. Wśród rozmowy, gry na fortepianie i rysowania, ani się spostrzegli, jak minęło sześć godzin, ale ponieważ w końcu mimo „doskonałą zabawę“, uczuli apetyt, przeto gospodarz przed dziewiątą zaprosił gościa na posiłek. Dla niego był to dopiero „obiad“, wstał bowiem o pół do trzeciej z południa; dla jego młodocianego mistrza zaś wieczerza. Tak wykwintnych przysmaków nie kosztował on jeszcze w Wiedniu; to też mówi: „zjedliśmy najwyborniejsze, najpyszniejsze rzeczy, jakich tylko dostać było można — napiliśmy się doskonałego wina i paliliśmy wyborne cygara.“ 

Po tym świetnym bankiecie, pewnego rodzaju sybarytyzm ogarnął ubogiego studenta. Przebudziwszy się nazajutrz dopiero o godzinie dziesiątej z rana , „już nie miał ochoty iść do akademii; czytał przeto Lamartina, leżąc wygodnie w łóżku i marząc o przyjemnościach dnia wczorajszego. Tak więc łamał samowolnie własne postanowienie; w połowie bowiem poprzedniego miesiąca ułożył sobie formalny plan zajęć, wiedząc z doświadczenia, że przez umiejętny podział pracy zyskuje się wiele na czasie. Wedle tego rozkładu miał od ósmej do jedenastej malować studya, od jedenastej do pierwszej kopiować antyki, szkielet i figurę anatomiczna; po obiedzie, na który przeznaczał godzinę, od drugiej do piątej malować w domu akwarelle, od piątej do szóstej uczestniczyć w rysunkach wieczornych, dwie zaś następne godziny spędzić w bibliotece akademickiej.

W dniu tym żaden punkt programu nie miał się w czyn zamienić: przedpołudnie minęło bezczynnie, południowa pora zeszła na pracy dowolnej; resztę dnia a nawet część nocy, spędził wcale nieprzykładnie. Popchnęło go do tego towarzystwo Saint-Claira. Odwiedziwszy Anglika o godzinie trzeciej, sam zabrał się do roboty i poprawiał jego porozpoczynane szkice; około ósmej zaproponował znów gospodarz, aby się wspólnie udali na obiad. Mimo usilne prośby, długo się opierał wezwaniu Artur, aż wreszcie uległ. „Zjedliśmy — mówi — tak jak wczoraj bardzo smaczny obiadek przy butelce wina, poczem zapaliwszy cygara, bo mnie znowu bardzo o to prosił, poszliśmy do Dauma. Było tam wielu Polaków; siedzieli, grając w karty. I mój elew siadłszy także do zielonego stolika, przegrał do jakiegoś Niemca 30 fl.; potem wygrał od drugiego 120 fl., ale ten mu nie zapłacił..: “

Gorący zwolennik gry, nie mógł się rozstać z towarzystwem szulerów; Arturowi zaś, nie chcącemu go porzucić a nie cierpiącemu kart, tęsknie i nudnie płynęły godziny. „Minęła dziesiątą — opowiada — jedenasta, dwunasta. Nowy dzień zastał mnie przy zielonym stoliku, przypatrującego się grającym.“ Ale widok ten zamiast go zachęcić do naśladowania, wzbudził w nim owszem wstręt i obrzydzenie; to też ze szlachetnem oburzeniem nazywa grę kradzieżą i „paskudztwem.“ 

Wyszli od Dauma o pierwszej; Grottger chciał wracać do domu, ale na prośbę Saint - Claira, poszedł do niego wraz z jakimś Włochem, biegłym fortepianistą. Młodzieńcowi uśmiechała się nadzieja rychłego snu, ale z myślą tą musiał się pożegnać. „Anglikowi — są jego słowa — przyszła chętka do malowania. Dalejże więc jak nie siądzie, jak nie zacznie rysować i malować, w czem go poprawiałem; nadchodzi tymczasem druga w nocy, za nią trzecia i czwarta, dalej piąta i szósta z rana“... 

Z początku złorzeczył Artur osobliwemu zamiłowaniu ucznia do robienia dnia z nocy, uważając, że nierównie przyjemniej byłoby mu paść w lubo objęcia Morfeusza zamiast grać rolę nauczyciela; po szóstej już go skłonność do snu opuściła, lecz wtedy dwaj cudzoziemcy uczuli senność. Oczywiście, że w dniu tym nie było już mowy o zastosowaniu się do programu. „Jakem buchnął w łóżko — powiada — o siódmej z rana, takem się przebudził dopiero o siódmej wieczór“ ; „o, szkoda dnia — dodaje z żalem — co tak próżno przeszedł!“ Mimo to dzień ten byłby się zapewne tak samo zakończył, jak się zaczął, gdyby hulaszczemu oficerowi nie było wypowiedziało posłuszeństwa nadużywane lekkomyślnie zdrowie. 

Nie lepiej też niezawodnie przeszedł cały następny tydzień; wtedy bowiem po raz pierwszy Grottger przerywa regularnie dotąd prowadzony dziennik, czy to wstydząc się, że tak lekkomyślne pędzi życie, czy też nie mając ani jednej chwili wolnej dla zapisania dziejów każdego dnia — a najprędzej z obydwóch powodów. 

W następnych dniach bawił zwykle razem z Saint - Clairem do 3 i 4 godziny po północy, poczem nie wracając do domu, kładł się na sofkę, ażeby o godzinie ósmej stanąć już w szkole, gdzie często zaspany jeszcze, pracował z roztargnieniem. Hulaszczy jego uczeń wkrótce sprzykrzył sobie naukę. Nie wiele dni minęło od czasu, kiedy Artur powtarzał z zadowoleniem: „Jak zapalony jest ten Anglik do rysunku, to coś okropnego", a już zapisywał w dzienniczku: „Saint-Clairowi jak z początku ogromnie się chciało, tak teraz się nie chce brać do akwarelli"...

Zamiast więc pracować, bawili się rozmowa, jeździli konno po Praterze, co naszemu malarzowi sprawiało niewymowna radość, chodzili na wyborne obiady, i na grę do kawiarni i do domów prywatnych, gdzie Anglik grał zwykle nieszczęśliwie, a młody jego towarzysz przypatrywał się grającym niechętnie. Zdarzenie opisano w dzienniczku, odsłania nam pewien rys charakteru oficera, który będąc z natury lekkoduchem, walczył z namiętnościami, ale zbyt słaby, ulegał zwykle w tej walce. Pobożny, wśród wielkomiejskiego gwaru i zepsucia, pełnił gorliwie praktyki religijne; przystępując do sakramentu pokuty z żalem i skrucha, przyrzekał solennie poprawę, lecz niebawem łamał postanowienie, wślad za czem następowały gorzkie wyrzuty sumienia. Pewnego razu podobnież skruszony na spowiedzi przez kapłana, „uczynił sobie wotum, że kart do rak brać nie będzie." Ale zaszedłszy do kapitana Schwarcera, gdzie gra kwitła w najlepsze, nie mógł się oprzeć pokusie; chcąc jednak salwować przynajmniej materyalna stronę ślubu, poprosił młodocianego swego nauczyciela, ażeby on grał w jego imieniu Artur lubo z niechęcią, spełniając zlecenie, przegrał na koszt swego ucznia 150 zł. „O szkoda — woła ze smutkiem — biedaczysko mocno tego żałował, nie dla pieniędzy, ale że tego samego dnia, kiedy się rano spowiadał, wieczorem grając, obraził Pana Boga. Pobożny chłopak martwił się bardzo — ja go pocieszałem jak mogłem, siedząc z nim do szóstej z rana"... 

Żal, jakkolwiek szczery, trwał krótko. Nazajutrz już grał sam; „ale przynajmniej nic nie przegrał" dodaje nasz artysta.

Chwile, wolne od zajęć i od hulanek, poświęcał Saint-Clair lekturze, a czytywał i polskie dzieła, gdyż Grottger od niego pożyczył Dziadów. Nareszcie pod dniem 22 marca na rozkaz lorda John Russela, w towarzystwie przebranego za lokaja młodego barona Heidla, którego ojciec był w r. 1881 towarzyszem broni Józefa Grottgera, wyruszył na plac boju. Z Arturem żegnał się, „może na zawsze, bo jechał do Krymu bić się, i to będąc chorym.“

Odjeżdżając, obdarzył sowicie młodego malarza różnemi drobnostkami i przedmiotami stroju, których po części nie chciał, po części zaś nie mógł zabrać ze sobą. I tak darował mu złote guziczki, frak , krawaty, dwadzieścia par rękawiczek; poprosił go nadto o rozprzedanie garderoby, odebranie od niejakiego pana Os 120 złr., co ma być „rzeczą niełatwa" — słowem zostawił mu generalną i niczem nie ograniczoną plenipotencyą w interesach. Artur ze swej strony ofiarował był wprzód hojnemu uczniowi swoich Flankierów francuskich, cztery inne bowiem akwarelle a między nimi: Czerkiesów, Wallensteina z Pappenltcimem i Szturm na fosy pod Lutzen przyciśniony niedostatkiem, sprzedał był kupcowi za 15 złr. Niosąc te swoje skarby na sprzedaż, „myślał, że oszaleje" a następnie woła z bólem: „O biada mi! Kiedym je po raz pierwszy ujrzał już sprzedane i wystawione — to mi tak żal serce ścisnął, że o mało nie zapłakałem." Pomyślniej zbył jednemu ze znajomych Oblężenie Wiednia, za które dostawszy dziesięć złotych, darował nabywcy nieznany nam bliżej obrazek, przedstawiający Maryą Stuart. 

Dzień wyjazdu Saint - Claira był dla Artura bardzo szczęśliwym; nie tylko bowiem otrzymał od niego dość kosztowne podarunki, lecz nadto odebrał z domu w upominku nową czapeczkę, zasiłek pieniężny w kwocie jednego złotego i 20 centów, „wiele miłych listów", w końcu niemniej przyjemne pismo z Warszawy „od poczciwego Suchodolskiego, naszego kochanego Salvatora."

Pozawiązywał on już odtąd nowe stosunki: bywał u pani Kabogowej i u ordynata Zamojskiego, który go zaprosił na święcone jajko; mieszkał zaś na Carlstrasse (nr. 33) razem z niejakim Kaliszem, śpiewakiem. O tym nowym towarzyszu mówi w niewiele dni po poznaniu go: „Wygląda na bardzo porządnego chłopaka — ma lat około dwudziestu sześciu. Odbył kampania węgierska i bił sie dzielnie z Niemcami"...

Jest to jedyna wzmianka, zdradzająca polityczne usposobienie Grottgera w tej porze; usposobienie to maluje się jeszcze wyraźniej w słowach, następujących bezpośrednio po poprzedniem zdaniu: „jestem kontent, że z takim człowiekiem mieszkać będę"...

Donosił również i matce, że mieszka z „węgierskim patryotą," Hr. Pappenheim posłyszawszy o tem, a troskliwy o los młodzieńca, w liście z dnia 22 maja 1855 roku upomina go poważnie, ażeby był ostrożniejszym w zawieraniu przyjaznych stosunków — radzi mu unikać nadal podobnego towarzystwa i o ile możności wyszukać sobie inne mieszkanie. Ów za niebezpiecznego uznany Madiar z usposobienia podobnym był do Artura; jakkolwiek starszy od niego, nie liczył się również z jutrem, mając pieniądze, wydawał je nieoględnie na różne zbytkowne przysmaki, jak na cygara, sardelki, pomarańcze, figi, lemoniadę i t. p., choć następnie pokutował za tę rozrzutność. Grottger lubił go i nawet wymalował jego portret na płótnie w naturalnej wielkości po pas; wyznaje w szakże, iż z całego obrazu najlepiej mu się udało tło.

Z prac Artura w owym czasie możemy jeszcze wymienić szkice w kostyumowym albumie, akwarelle na tle wojny krymskiej, olejny obrazek p. t. „Rajtary niemieckie przy zwodzonym moście", „Forpoczty niemieckie, pijące wodę ze źródła“, „ Górala “ i wreszcie szyld dla jakiejś ładnej „trafikantki“... Jego czynność artystyczna zmniejszała się w tej porze widocznie; sam oskarża się kilkakrotnie o nieregularne uczęszczanie na lekcye a pod dniem 80 czerwca zapisuje ze zgroza ; „To strach, jaki się ze mnie próżniak zrobił; nie chce mi się pracować a długi doszły do 50 fl. Ale ja się przemogę, bo to okropność, a jeszcze mi matka pisała, żebym malował dla cesarza, bo będąc na audyencyi, przypomniała mu się.”

Jakoż w rzeczy samej wierny przyrzeczeniu, stał się odtąd pracowitszym, a wykończona przez niego na początku następnego miesiąca głowa zyskała poklask profesorów, ogłoszona za najlepszą ze wszystkich, jakie równocześnie wypracowali jego koledzy.

To przezwyciężenie pewnego wstrętu do pracy, zasługuje na tem żywsze uznanie, że w otoczeniu swojem nie doznawał zachęty i dobrego przykładu, że owszem w tym właśnie czasie poczciwy jego przyjaciel, Leon Ostrowski, pod wpływem zgubnej, bo źle rozumianej lektury, zbrzydził sobie malarstwo, poddał się mrzonkom niemądrej doktryny, i zamiast pracować jak dawniej, nie robił nic, tylko czytał i marzył. Aberracya umysłowa, jakiej ofiarą padł pan Leon, mogła się udzielić i Grottgerowi, jako chłopcu dość lekkiego ducha, młodszemu, mniej oczytanemu i mniej zaprawionemu w sztuce dyalektycznej. Pod tym względem przyznaje mu Artur wyższość nad sobą, a w „żwawych dysputach“, jakie wiedli codziennie, już to w domu, już też na przechadzkach, których nigdy nie opuszczali „bez względu na stan powietrza“, widocznie z początku nie mógł mu sprostać. Pogadanki te dla ciekawego, chciwego wiedzy chłopca były bardzo pożądane a nawet upragnione. „Zadajemy sobie — opowiada — kwestye, które potem rozwięzujemy, i w ten sposób, bawiąc się bardzo mile, rozwijamy umysł i ustalamy charakter.“ Oświadcza dalej, że on szczególniej wiele korzysta z tych dysput, „bo Ostrowski bardzo rozumny chłopak, i nic takiego nie powie, czegoby zaraz nie dowiódł czarno na białem.“ 

Uwielbienie dla rozumnego towarzysza, jakiem tutaj widzimy przejętego Artura, nie trwało długo. Rozum p. Leona przybierał błędny kierunek, wpadał na manowce, a tymczasem rosły intellektualne siły Grottgera, wzmacniała się jego władza rozumowania i dar odpierania paradoxalnych wywodów. Obdarzony jasną myślą i zdrowym rozsądkiem, już nie ulegał jego zręcznym argumentom, już nie uznawał dowodów przyjaciela za niezbite. Przeciwnie, mając za sobą słuszność i prawdę, wychodzi obronną i zwycięzką ręką z tej szermierki, a nadto maluje bardzo trafnie stan duszy i moralny nastrój Ostrowskiego. Rzucona przezeń mimochodem charakterystyka jest tak psychologicznie pomyślaną i tak pouczającą, wskazuje tak dobitnie, na jakie niebezpieczeństwa naraża się umysł, zkądinąd bystry, jeśli bez dostatecznego poprzedniego przygotowania zwraca się do najgłębszej, najzawilszej nauki, i zapoznając się z różnymi myślicielami różnych dążeń i rozmaitej wartości, z ich pomysłów pragnie czerpać naukę dla życia — że nie wahamy się przytoczyć jej tutaj w streszczeniu.

„Biedny to chłopak — czytamy w dzienniczku naszego bohatera pod dniem 5 lipca r. 1855 — bo mu się robić nie chce a w niczem nie znajduje ukontentowania: czytanie dzieł filozoficznych przewróciło mu trochę w głowie. Nie można zaprzeczyć, że jest doskonałym filozofem, ale suchym strasznie a przez to niepraktycznym; nie chcąc pracować, tłómaczy to potrzebą konserwowania się...“ 

Zagaiwszy tak rzecz na pół smutnie a na pół ironicznie, wtajemnicza nas w teoryę p. Leona i podaje jego argumenta. Stroni on od pracy, bo mu się stała przykrą i uciążliwą, a co człowiekowi przykre, to szkodzi zdrowiu, czyli sprzeciwia się zasadzie: conserve-toi. W odpowiedzi na ten wywód, mówi Artur od siebie: „Główna rolę gra tu przyzwyczajenie a później nałóg; zapomina on, że nie dawno pracował jak wół od rana do wieczora, i nic mu to nie szkodziło. “ 

Ażeby odpowiedzieć godnie postulatowi filozoficznemu, brzmiącemu: „kształć się“ (Bilde dich aus), postanowił Ostrowski pracować tylko tyle, ażeby mieć dziennie 6 centów na chleb, niezbędny do życia, resztę zaś czasu poświęcać na rozmyślanie i czytanie niektórych dzieł, które do kształcenia charakteru uzna za potrzebne. Ta droga postępując, wyrobi sobie charakter i zbada, jaki zawód wybrać powinien, ażeby żyć ściśle wedle przepisów filozofii. „Niechaj i tak będzie — mówi Artur — ale niech mi kto powie, czy dokaże tego człowiek, w którym spaczona natura dokonała tak ujemnych zmian, to jest tak go zleniwiła — czy ten człowiek bez wykroczenia przeciw prawu „konserwowania się“, może coś zrobić'?" Na powyższe pytanie daje sam odpowiedź przeczącą, uważając, że nie podobna nagle otrząść się z lenistwa i apatyi, i raźnie przystąpić do usilnej pracy. Taki nagły przewrót, tak nagłe wytężenie po długim spoczynku, mogłyby istotnie szkodliwie wpłynąć na zdrowie filozofa. Z tego powodu radzi mu nasz praktyczny myśliciel bardzo rozumnie, ażeby się przyzwyczajał do pracy z wolna, ażeby więc jadł ów chleb za sześć centów dziennie, dopóki mu wystarczy, pogrążony przez cały dzień w rozmyślaniu nad sobą; ale po pewnym czasie, ażeby jedne z kilkunastu godzin przeznaczył na pracę. „Z początku będzie pracował tylko przez godzinę, ale później sama natura zażąda więcej czasu do zajęcia — wszystko bowiem samo przez się dąży w naturze coraz wyżej... Natura chce jeszcze jednej godziny — on jej daje tę godzinę, bo nie śmie sprzeciwić się głosowi natury. Ale co się stało z jedną godziną, stało się z dwiema; i tak dalej i dalej, aż w końcu sama natura powie: dosyć!“

Fałszywa filozolla popchnęła Ostrowskiego nietylko do próżniactwa, ale co gorsza, i do egoizmu, szczęściem wyznawanego tylko w teoryi, podczas gdy w praktyce, jak wiemy, był od niego dalekim. Niedobra ta mistrzyni powiedziała mu, „że Ja jest pierwsze a bliźni drugi — wszystko więc dobre powinienem sobie świadczyć, drugim, zaś tylko dla zobowiązania ich, aby oni mnie dobrze czynili..„Z tem się nie zgadzam, przyjacielu — woła ze szlachetnem oburzeniem Grottger — bo jeżeli już tak filozoficznie i ostro rzeczy bierzemy, jakże ty możesz ludzi obchodzić, jeżeli oni ciebie nie obchodzą?“ Jaskrawo przedstawia on dalej skutki postępowania w myśl samolubnej zasady: chacun pour soi. „Przypuśćmy — mówi — że ci ludzie takie filozofy, jak i ty, których wcale nie obchodzisz, nie dadzą ci roboty, tylko sami pracować będą. Nie byłbyś z tego zadowolonym, i natura by wtedy nie przemogła, ale musiałaby się poddać, i Ostrowski nie mógłby się zakonserwować... A uogólniając to zdanie i przedłużając je w nieskończoność, doszlibyśmy do powszechnego upadku. Czy wykształciłyby się przytem charaktery? I to nie, każdy bowiem samolub nie udzielałby się bliźnim, którzyby go nie obchodzili, i w ten sposób wyschłyby wszystkie źródła, z jakich czerpać można wykształcenie charakteru a niedługo też wypadłoby czekać i na fizyczny upadek człowieka... A czyżby się to zgadzało z filozofią? O nie, bo sama filozofia jest dążeniem do doskonałości, i taką też jest filozofia prawa, prawo zaś stoi po nad społeczeństwem a nakazuje nam żyć we wzajemnej miłości, żądając, żeby ludzie wspierali się nawzajem moralnie i materyalnie, ażeby tworzyli jedno towarzystwo, którego jedynem dążeniem byłoby zbliżanie się do siebie i osiągnienie najwyższej doskonałości, to jest filozofii, zastosowanej do życia...“

Streszczone powyżej zasady snać często rozwijał przed Ostrowskim, kończy bowiem rzecz swoja słowami: „i tak dalej, czego nie chce mi się powtarzać tyle razy”, — stan zaś moralny przyjaciela określa zwięźle, mówiąc: „Leon ciągle bije się z myślami, nudzi sobą i nic nie robi — a czas ucieka“...

keyboard_arrow_up