Avansert søk Avansert søk

VIII.


We Lwowie, choć mu tu było najmilej, bardzo krótko już bawił Grottger. Przybył, jak wiemy, 4go grudnia a wyjechał w ośmnaście dni później, nie doczekawszy nawet świąt Bożego Narodzenia, ani wilii, obchodzonej u nas tak uroczyście, choć z pewnością cała dusza pragnął pozostać tu dłużej — wyjechał na to, ażeby rychłą śmierć znaleść z dala od ojczyzny, wśród ludzi nieznanych i obcych. 

Oddawna wprawdzie nosił się z myślą zwiedzenia Paryża, pragnął w tej metropolii cywilizowanego świata dać sie poznać całej powszechności, wedle słów swoich „wykonać raz to coup d’ etat, rozstrzygające o przyszłości” — ale chciał to uczynić w wiele miesięcy później, krótko przed otwarciem wystawcy, z gotową już Wojną. Stało się inaczej: wyjechał nierównie prędzej, a w niezmordowanej pracy nad większemi kompozycyami i nad robotami podejmowanemi dla zapewnienia sobie chleba powszedniego, stargał i tak już nadwątlone siły. Zwabił nieszczęśliwego tak wcześnie do stolicy Francyi ktoś, kto straciwszy tam własny zapas pieniężny na karty i zbytki, a nie mając o czem powrócić do kraju, przedsięwziął bądź co bądź sprowadzić artystę i z jego szczupłych funduszów skorzystać. Jakoż wzywał go natarczywie gorącemi listami i telegramami, obiecując złote góry a dla tem pewniejszego skutku donosząc, że sam Geróme przez jego usta usilnie zaprasza polskiego kolegę. 

Grottger, sam prawy i prawdomówny, wierzył ludziom aż do zbytku; nie przeczuwając więc zdradzieckiego podstępu, podążył bez przestanku do Paryża. Na miejscu przekonał się, że padł ofiara niegodnej mistyfikacyi, że sławny malarz francuski był powołany na świadectwo brzydkiemu kłamstwu; ale mistyfikator dopiął celu — znęcił biednego artystę na bruk paryski i zostawił go tutaj niemal bez grosza, bo jego kosztem odbył podróż z powrotem do Krakowa…

Ujrzawszy się w tem smutnem położeniu, zapytywał siebie nasz malarz z uczuciem doznanego zawodu, dlaczego tu jest? Ale na rozmyślanie i żale nie stało czasu; trzeba było kończyć rozpoczęta Wojnę a na utrzymanie zarabiać mniejszemi pracami. To też życzył sobie nie widywać nikogo a przynajmniej jak najmniej osób, aby mu w pracy nie przeszkadzano. Do znajomych, którzy go wtedy najczęściej widywali, należał dawny przyjaciel, Marceli Krajewski. „Od pierwszego widzenia się z Arturem — opowiada on — poznałem go takim, jakim był w Wiedniu, ale poważniejszym; humor miał znacznie zmieniony, zwykle smutny z powodu oddalenia od…

Miał on nadzieję, że do czerwca interesa swoje pokończy, Wojnę cesarzowi Napoleonowi sprzeda za większa sumę niż ta, która mu później cesarz austryacki zapłacił, do kraju powróci i ożeni się. Wkrótce przekonał się, jak to ciężko pójdzie, gdyż Lituanii (zaceniwszy tylko trzy tysiące franków), wystawionej w hotelu Lambert, sprzedać nie mógł. Rysował czasem pomniejsze prace, które łatwiej i w porównaniu lepiej się sprzedawały, a te obracał na życie. Pracował, jakeśmy wyrachowali, najczęściej szesnaście godzin dziennie, gdyż Wojnę kilka razy zmieniał. Ta zbyteczna praca nie mało się przyczyniła do podkopania jego zdrowia."

Do tak gorliwej nad miarę czynności zniewalały go okoliczności — daremnie przestrzegali przyjaciele, bo niebyło tej, która sama jedna byłaby zdołała powstrzymać zapalonego, od zbytniej pilności. A cały czas spędzał w niewygodnem, trudnem do ogrzania mieszkaniu, najprzód na Boulevard St. Michel, (3) potem na błotnistej uliczce rue du Four Saint Germain — bo na lepszy lokal nie stać go było; dopiero w czerwcu urządził sobie wygodniejszą pracownią w zdrowszej części miasta. 

Jakkolwiek sam obarczony kłopotami, przeciążony pracą i niepewny jutra, myślał wtedy o rodzinie, dla której okazywał się zawsze hojnym i wylanym. Jeszcze we Lwowie puścił na losy Kometę, rysunek znany nam z własnego jego opisu, ażeby zebranemi w ten sposób pieniędzmi zasilić zesłanego na Syberyą brata, Jarosława. Owa suma miała być przesłaną na miejsce przeznaczenia za pośrednictwem hr. Revertery, posła austryackiego w Petersburgu. Grottger na dniu 25 stycznia r. 1867 prosi Włodzimierza hr. Dzieduszyckiego, który sam wziął kilkadziesiąt biletów, „ażeby najmniejsza panna Marynia w salonie Państwa wyciągnęła los wygrywający.“ 

Z listu tego okazuje się jasno, że pragnąłby wrócić do kraju, lecz (jak się można domyślać, bo delikatność nie dozwalała mu wytłómaczyć się szczerze) nie dopuszczał tego brak funduszów: „Ja, zamiast powrócić do Lwowa, jak się spodziewałem, będę musiał pozostać aż do wystawy a to dla niezawodnego skończenia rozpoczętej Wojny, której we Lwowie, bez wszelkiej artystycznej pomocy w tak krótkim czasie wykończyć bym nie potrafił.“

Zdanie jego o Paryżu streszcza się w następnych słowach: „Paryż, jako miasto, nie tylko w pierwszej chwili, ale i teraz jest mi tak nieznośnym, ze gdybym mógł, tobym ztąd zaraz uciekał — ale mu przyznać muszę , że dla artysty kształcącego się, jest może jedynym na świecie. Wszelkie możliwe kierunki — wszelkie artystyczne zapatrywania, mają tu swoich przedstawicieli, tak ze studyum staje się gruntowniejszem, niż kiedykolwiek. Zacząwszy od idylli aż do najprozaiczniejszego realizmu, wszystko się tu widzi wyobrażone po mistrzowsku. I muszę też powiedzieć, że chociaż Francuzi me stworzyli jeszcze szkoły malarskiej, poczucie dla doskonałości mają jednak ogromne. Mają go więcej, niż Niemcy, którzy peryodycznie, raz latają pod obłoki, drugi raz walają się w rynsztoku. Francuzi i jedno i drugie robią od razu.

Oprócz Wersalu poznałem wszystkie galerye, a w luxemburskiej jestem prawdziwie zakochany — nigdzie bowiem nie widziałem tylu pięknych, a zarazem tak od siebie różnych utworów malarskich. Chodząc po tej galeryi, przeświadczyłem się o tej prawdzie, że Francuzi równie jak Niemcy są gruntowni i sumienni, i ze my i sie ten kto im tej gruntowności odmawia a przypisuje powierzchowność. Mój pobyt tutaj, z Bożą pomocą, na dobre mi wyjdzie Skorzystam znacznie więcej, niż się spodziewałem; dlatego też mam nadzieję, że i Wojna tu wypracowana, nierównie więcej będzie miała wartości. Zresztą, jak tam Bóg zechce.“

W styczniu także, jak się zdaje, w pięciu dniach utworzył artysta obraz pełen rzewnej, a zarazem przerażającej poezyi zachwycający prostotą i tragicznością kompozycyi, szlachetną i wyrazistą typowością licznych postaci. Pomysł do Skazańców na etapie, będących własnością hrabiny Działyńskiej, powziął zapewne albo w podróży, albo bezpośrednio po przybyciu do Paryża; pisze bowiem o nim już pod dniem 30 grudnia: „Chcę zrobić rysunek duży, bo jak trzy razy moje największe węglem, przedstawiający ten moment, kiedy właśnie na stacyą przybyły etap, złożony z biednych mizeraków, wyciągnięty w długą linią, stoi przed baraką, mającą im służyć za więzienie i mieszkanie, a komisya miejscowa robiąc właśnie przegląd, czyta i wywołuje każdego po nazwisku. Po nad nimi wszystko zimne i ciemne, pod nimi biało, a przy nich żałobnie i czarno! Cieszę się na kilkadziesiąt tych pięknych twarzy, wynędzniałych a pełnych rezygnacyi i odwagi, na cały szereg owych postaci, mizernych z pozoru a tak wspaniałych na duszy!“ 

Zajęty innemi pracami, z niesłychaną sumiennością poprawiając i wykończając Wojnę, ukończył ją dopiero w czerwcu. Dzieło to, owoc tak wielkiej miłości i tylu trudów, dla braku miejsca w oddziale austryackim, okazało się na wystawie dopiero pod koniec lipca a i ten wzgląd zawdzięczało jedynie zabiegom wice - konsula Szwarca. Ustawiono je na sztalugach osobno, na środku jednej z sal w oddziale sztuk pięknych; inne jego utwory znalazły gorsze pomieszczenie, bo w bocznym pokoju, w jak najniekorzystniejszem oświetleniu i wśród architektonicznych planów.

Bądź co bądź po ukończeniu arcydzieła, które go tyle trudu kosztowało, uczuł się swobodniejszym i weselszym. Dawniej wyłącznem niemal jego towarzystwem byli pp. Krajewski i Żeleński; odtąd mniej krył się przed ludźmi a otaczało go zwykle dobrane grono przyjaciół i znajomych. „Schodzili się — pisze Szczepański — w skromnej garkuchni na rue pont Louis Philippe 15, na wspólne obiady, na których niby rolę ojca rodziny miał jeden stary Francuz, republikanin, zakochany w Polakach a co do humoru wiódł rej Artur. Był to miły, serdeczny widok, jakby polska oaza wśród cudzoziemskiej pustyni. Wtedy to, gdym go przy kieliszku starego Bordeaux zagadnął, kiedy wraca? odpowiedział z wesołą dumą: niechno zdobędę kilka medali, a polecę natychmiast do kraju i do niej“.

Ale owa swoboda i humor trwały bardzo krótko; obrazy nie znajdowały kupca, co go bardzo dręczyło, sprowadziło zaś ostatecznie chorobę brutalne zachowanie człowieka, który przed niewielu miesiącami doświadczywszy od niego dobrodziejstwa, odpłacił mu za nie szpetną niewdzięcznością. Grottger tracił szybko zdrowie i siły. Ostatnia jego praca artystyczna był Posąg Napoleona I, otoczony grupą patrzących; rozpoczętego na wezwanie Jana Amborskiego sprawozdania z dzieł sztuki polskiej na wystawie, nie mógł już ciągnąć dalej. Przedostatni swój utwór, wyobrażający „Muzykę“, po którego spieniężeniu dopiero mógł kupić ramy dla Wojny, wykonał pod wrażeniem gry księżnej Marceliny Czartoryskiej i Władysława Żeleńskiego. 

Choroba przybierała zastraszający charakter a nieodstępny towarzysz artysty, p. Krajewski, napróżno udawał się do osób zamożnych, proponując im nabycie którego z rysunków Grottgera, choćby za połowę ceny, byle tylko znaleść środki ratunku. Daremne usiłowania!

Nareszcie w pierwszych dniach listopada nabył cesarz Franciszek Józef Wojnę za 3.000 f r.; niebawem chory za radą lekarzy wyjechał do Pau. O ówczesnem jego położeniu najlepiej nas objaśni list p. Krajewskiego, pisany z Pau na dniu 22 listopada do narzeczonej Grottgera. „Artur — czytamy w tem piśmie — polecił mi opisać Pani dokładnie swój stan zdrowia. Jest on zanadto osłabiony, aby mógł uporządkować myśli, i nie ma nawet tyle sił fizycznych, aby wytrwać w dłuższem pisaniu. Przeszło dwumiesięczna słabość wyniszczyła jego siły do tego stopnia, że lubo doktorowie radzili codzień przechadzkę dla użycia świeżego powietrza, może wyjeżdżać tylko co trzy lub cztery dni i męczy się bardzo, chociaż z pokoju przez schody aż do pojazdu bywa przenoszony.

„Zkad powstała ta choroba? Doktorzy i wszyscy są przekonani, że to przeziębienie. Istotnie w porze, gdy zachorował, panowało w Paryżu nadzwyczaj zmienne powietrze: we dnie upały, nad wieczorem chłód zimowy, nie trudno więc było przeziębić się, i zapewne to przyspieszyło chorobę, ważniejsze bowiem rzeczy wpływały na jego zdrowie. Przyjechał on do Paryża ożywiony nadzieja wyrobienia sobie materyalnej pozycyi a przynajmniej uzyskania sumy, potrzebnej do usunięcia przeszkód... Zauważyłem, że jakkolwiek pełen otuchy, jednak cierpiał i ubolewał nad losem, który go skazał na oddalenie od kraju i drogiej osoby. Ztąd Paryż nie sprawił na nim żadnego wrażenia; byłby się tutaj ciągle nudził, gdyby nie szesnastogodzinna praca dziennie nad Wojną”. 

Wspomniawszy o zawodzie, doznanym z tą kompozycyą, o której korzystnem sprzedaniu zaczął wątpić, tak dalej pisze przyjaciel artysty: „Od tego czasu zupełnie stracił humor. Widać w nim było walkę człowieka, poddającego się nienawistnemu losowi, cierpiącego nad siły. Kilku z nas spostrzegło ten stan zatrważający. Pocieszaliśmy go — nadaremnie. Na dobitek w pierwszych dniach września otrzymał list od szwagra z pewnemi niesłusznemi wyrzutami, który dopełnił miary jego zgryzot. Przyciśniony niepowodzeniem i oburzającą niesprawiedliwością, dostał gwałtownego krwotoku, który przez trzy dni trwając, nie mało krwi i sił wyczerpał. Teraźniejsza słabość, z której się podnieść nie może, to skutek owego krwotoku. Była już fatalna chwila w ostatnich dniach przed wyjazdem do Pau. Doktorowie wątpili, czy dojedzie na miejsce a jechać trzeba było koniecznie, gdyż w paryzkiem powietrzu czekała go niechybna i blizka zguba, południowy zaś klimat jedynie może go wyratować. Trzeba się było ryzykować na dwudziestogodzinną podróż, którą przebyliśmy szczęśliwie. Lubo niesłychanie nią zmęczony, ma się Artur już lepiej, jednakże do zdrowia powraca bardzo powoli a znajduje się w takim stanie, że najmniejsze przeziębienie, zmartwienie lub niezwykły wypadek, może go zabić — jak na odwrót, uniknąwszy tego wszystkiego, może wyzdrowieć".

Kończy się list następną odezwą do panny M.: „Jestem przekonany wraz z doktorem, że gdyby pani mogła przyjechać do Artura, wpłynęłoby to na jego zdrowie bardzo zbawiennie, a daleko pewniejszym i prędszym krokiem postępowałaby kuracja. On potrzebuje mieć około siebie osobę, która kocha, uwielbia, ubóstwia, w której cel swego życia i szczęścia widzi. Przyjeżdżając, spełni Pani raz czyn chrześcijański, powtóre czyn Polki, ratującej pierwszą gwiazdę na artystycznym horyzoncie polskim — po trzecie czyn poświęcającej się narzeczonej." 

Do spełnienia tego czynu nie brakło z pewnością gorących chęci — na nieszczęście nie stało środków.

Tymczasem choroba się wzmagała; na początku grudnia trzeba było wyjechać dalej na południe, do Amelies les Bains. Podróż ta trwała pół dnia; śnieg padał, a wicher dął tak silnie, że wyrwał z wagonu latarnią. Na trzeci dzień po przybyciu na nowe miejsce pobytu, nie mógł już łyżki utrzymać w osłabłej ręce, nogi zaczęły mu puchnąć. Odtąd już nie łudził się.

— Zobaczysz, Marcelu — mówił do przyjaciela — że ja wkrótce klapnę. 

Przejrzawszy się w zwierciadle, zawołał nie bez uczucia przelęknienia: „Wyglądam, jakbym wyszedł z trumny; nie długo też do niej wejdę." 

Przytem ciągle się troskał, że swoją śmiercią, nabawi towarzysza „porządnego kłopotu." Podtrzymywała go jeszcze nadzieja ujrzenia narzeczonej. Ostatnich listów od niej już sam czytać nie mógł, ani ich Krajewskiemu czytać nie pozwolił. 

— Nie rozpieczętuj, nie czytaj — mówił — bo dałem słowo mojej Pannusi, nie czytania nikomu jej listów; przykro mi, że tobie nie mogę dać do przeczytania — dopierobyś poznał... 

Wyczerpała się kwota, wzięta za Wojnę; pan K. pisał do Delarocha z prośba, aby sprzedał obraz Napoleona choćby za 600 fr. myśląc, że artysta odzyska jeszcze zdrowie. Nie przeczuwał, jak bliskim jest jego koniec. Było to 13 grudnia w nocy. „Po drugiej zasnął Artur — opowiada z wzruszającą prostotą — przez sen mnie zawołał; wstaję, pytam, czego chce; powiada mi, że przez sen mówił, i że mu się spać chce. Jeszcze po czwartej nad ranem mówiłem do niego. Następnie uciszył się i zasnął. Później wstaję podać mu lekarstwo, budzę go — on nic nie odpowiada, biorę za rękę - martwa; otwieram okiennice i widzę go bladego jak ściana, z twarzą suchą, a zwykle rano był kroplami ściekającego potu oblany. Pozycya jego jak do najsmaczniejszego snu ułożona , pomimo na pół otwartych oczu, co mi dawało nadzieję, że może zemdlał — lecz nie widzę najmniejszego poruszenia piersi, ani oddechu — macam pulsa , nic dostrzedz nie mogę. Zdawało mi się, że ja w przestrachu nic nie czuję; dzwonię na garsona, aby zawołał doktora, który przypadkiem znajdował się w hotelu. Doktor nadchodzi, i przypatrzywszy się, powiada: C’est fini!“

Pogrzeb na miejscu odbył się w dwa dni później; dopiero latem następnego roku nastąpiło przeniesienie zwłok do kraju staraniem i kosztem narzeczonej, a w dniu 4 lipca odbyły się uroczyste egzekwie i pogrzebanie na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Nad grobem, otoczonym tłumami ludu, uczcił pamięć zmarłego wymownemi słowy Kornel Ujejski. 

Rzewne i smętne wspomnienia budzi ten przedwczesny zgon genialnego malarza, ginącego w chwili, gdy wyszedłszy zwvciezko z walki z pokusami świata i z ciężkim niedostatkiem, dobija się wielkiego imienia, gdy ma uczynić zadość gorącym pragnieniom serca, które tak długo tęskniło do wielkiej i wzniosłej miłości. Tragiczny i dla całego kraju bolesny ten wypadek wywołał w patryarsze całego pokolenia piszących obecnie w Polsce piękne i poetyczne słowa, któremi zamykamy słabe nasze opowiadanie: „Wpatrując się w ten żywot, przebiegając kartki wspomnień, czuje się ból, ściska się serce nad tragicznością tej doli; ale widać w niej dłoń Bożą, która chciała, aby ten wdzięczny, wonny kwiat nie przekwitł, nie opadł, nie stracił swych blasków, nie zwalał się w pyle ziemi, w prozie starości... Trzeba mu tak było umierać z miłością w sercu, z marzeniem, nadziejami, z całą wonią poezyi, która grób jego otacza.“

keyboard_arrow_up